Moje szczenięce lata w Rozwadowie
Sklep | Słownik | Forum
Twoje Menu
Forum Rozwadowa
Pogoda dzień
Pogoda noc
Pobierz pliki
Quizy o Rozwadowie
Informacje SMS
KONTAKT
CHAT LIVE
Historia Rozwadowa
Wiadomości
Teksty i filmy
Książka o mieście
Cmentarz parafialny
Znajdź groby
Katalog stron
A to ciekawe...
Filmy o Rozwadowie
Polecamy strony
Nasz Czas - magazyn
Przyjaciele Ziemi
Sebastian Sobowiec
Nasze strony
Koło Wędkarskie
Forum Rozwadowa
Cmentarz-wyszukaj
Sklep on-line
Słownik Regionu
Artykuły > Okiem Osowskiego > Fragment powieści Mirosława Osowskiego pt. „Siedem biesów”
Mimo że niebo było zachmurzone, to jednak nie padało: koniec lipca był równie ciepły jak jego początek. Kiedy Ireneusz wyszedł z domu, biały dzień trwał już od kilku godzin. „Po drodze wstąpię jeszcze do małego kościoła na mszę”. Zamoczył palce w kropielnicy, przeżegnał się i przyklęknął. Zatrzymał się pod chórem. Wewnątrz panował przyjemny chłód. Spojrzał na środek nawy: w ławkach siedziało – tak jak w większości świątyń - z dwadzieścia starszych osób, przeważnie kobiet. Gdy się żarliwie modlił o przyjęcie do pracy, usłyszał ostry dzwonek. Staruszek ksiądz ubrany w biały, wyszywany z boków złotymi nićmi ornat w asyście dwóch ministrantów zbliżył się do ołtarza.

- In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. Introibo ad altare Dei.
- Ad Deum qui laetificat juventutem meam – odpowiadali szybko, jak nakręcona katarynka, ministranci.

Jakkolwiek łacińskie słowa mszy były mu znane, nie mógł jednak się skupić, cały czas myśląc tylko o tym, co go jeszcze czeka. Prosto z kościoła poszedł do przychodni, by odebrać wyniki wczorajszych badań. Kiedy się znalazł w wąskim korytarzu, pomalowanym do połowy ściany olejną, jasnoniebieską farbą, potrząsnął plikiem karteluszków: „A teraz prosto do lekarza!”
Mężczyzna w białym kitlu najpierw uważnie popatrzył na to, co było napisane, a potem wziął do rąk słuchawkę wiszącą na szyi.

- Proszę zdjąć koszulę!... – Nałożył aparat na uszy i metalową, chłodną słuchawką dotknął jego klatki. - Proszę mocno oddychać!... A teraz proszę odwrócić się do mnie plecami... I też głośno oddychać!...

Lekarz zawiesił ponownie aparat na szyi, druchowo wyciągnął z szuflady biurka jakąś białą karteczkę i zaczął ją wypełniać czytelnym pismem.

- No, może pan to zanieść do kadr... Wszystko w porządku... Jest pan zdrów jak ryba i może podjąć pracę w kopalni.

Twarz Ireneusza z poważnej i pełnej napięcia pokryła się szerokim uśmiechem. „Wreszcie będę górnikiem! Skończą się korowody z chodzeniem za pracą”. Doznał prawdziwej ulgi. Do kadr szedł już wyluzowany.
- Przyniosłem zaświadczenie od lekarza. – Kierownik siedzący za biurkiem wziął papier do ręki.
- No to dobrze... Jak tak, to już panu mówię, gdzie będzie pan pracował: w oddziale ósmym, na głębokości pięciuset metrów.
- Pięćset metrów pod ziemią?!
- Tak. A jak pan to wszystko wypełni, to od razu podpiszemy umowę. I od jutra jest pan już pracownikiem naszej kopalni. Zgłosi się pan najpierw na szkolenie behape. To potrwa trzy dni. A potem do kierownika wydziału, pana Giebułta. I on panu powie, co ma pan jeszcze odebrać, na której zmianie będzie pan pracował i kto będzie opiekunem na dole. Resztę dowie się pan już na szkoleniu.
- A ubranie robocze?
- Wszystko pan dostanie od nas, całe górnicze wyposażenie.
- Tak? Naprawdę? – pokręcił głową. Jego twarz zdawała się płonąć ze szczęścia.
- A jak pan myśli?
- Że muszę to sobie kupić.
- Nie, nie. – Zaśmiał się kadrowiec. - Wszystko będzie z kopalni. Za odzież roboczą potrąca się z zarobków. Co miesiąc! – dodał.
- Aha, rozumiem. To taka pożyczka.
- Można tak powiedzieć... – roześmiał się rozbawiony kadrowiec.
- To już wszystko wiem. – Jego głos był pełen entuzjazmu. Tak jakby na tę pracę czekał od lat, a ona jawiła się jako raj na ziemi.
Ireneusz wracał do Lisków rozradowany. Był gotów nawet śpiewać, skakać na ulicy, ale przecież nie wypadało, więc tylko się uśmiechał do siebie, nie bacząc, że i to także może budzić u innych niewłaściwe skojarzenia, na przykład takie, że mu się w głowie pomieszało. Po drodze kupił sobie, pragnąc powetować dotychczasową wstrzemięźliwość i skromność, dużego loda i to za całe trzy złote. „Nie muszę się już martwić o pieniądze, nie dbam o nie. Niedługo będę miał już ich dość”.
- Jestem już górnikiem – oznajmił z progu z nieukrywaną radością. - Jutro idę na szkolenie.
- No, proszę, już na szkolenie – powiedziała spokojnie Liskowa, odrywając się od prania, które robiła w łazience. – Jak szybko pan to załatwił.
- Prawda!?... Nie zdawałem sobie sprawy, że wszystko pójdzie tak gładko.
- Nie taki diabeł straszny, jak go malują...
- Tak właśnie pomyślałem.
- To cieszę się, że tak dobrze poszło. – Liskowa spojrzała na niego jak na bohatera.
- Ja też. – Spłonił się jak dziewczyna. - Pewnie i pan Zygmunt się ucieszy. Bo on mi wszystko poradził. – Twarz Ireneusza promieniała radością i napływającym optymizmem. Naraz w małej kuchni stało się jakby jaśniej. Nawet chłopcy stali się inni, poważniejsi, przypominając swoim wyglądem stojących nad ołtarzem barokowych, pyzatych aniołków.

Ireneusz rozejrzał się wokół. Na sali mogło być z trzydzieści osób. Zajął miejsce w pierwszej ławce, sądząc, że w ten sposób zostanie szybciej zauważony. A nuż do czegoś się przyda? Słuchał pilnie i jako jedyny miał przed sobą zeszyt do notatek. Widząc to inni ukradkiem się uśmiechali. „Patrzcie, jaki gorliwy się znalazł. Pewnie myśli, że go zrobią nadgórnikiem. Głupi chuj!” – usłyszał z boku. Nie przejął się tym zbytnio: „A niech tam sobie gadają, co zechcą! Wolno im, nie”.
Szkolenie prowadzili starsi, szpakowaci panowie, grubo po pięćdziesiątce. Jeden był w flanelowej, kraciastej koszuli i w krawacie.
- No co, chopcy, macie jakieś pytania? Ni ma. To dobre. Musicie jednak przestrzegać tych przepisów. Zawsze! Jo wom to godom. I żebyście to, co tu pedziołech, zapamintali. Bydzie to potrzebne na dole na każdym kroku – podsumował swój długi wykład.
Słuchając go Ireneusz od czasu do czasu wraz z innymi pod nosem się uśmiechał.
- To instruktorzy behape. Są z rady zakładowej. A jeden, ten z wąsem i w krawacie, jest nawet przewodniczącym czy sekretarzem – dowiedział się podczas przerwy.
- Widać szkoleniem dorabiają sobie do pensji – zauważył któryś z nowo przyjętych, siedzący przy oknie.
- A jak! Każdy sobie rzepkę skrobie i dorabia, czym może.
- Ee! Nikt nie trzyma się władzy, jak nie ma korzyści.
- Słuchaj, słuchaj, co on gada.
- Co tam będę go słuchał. Pieprzą zawsze to samo.
- Ubranie robocze, koszulę flanelową dostaniecie, chopcy, po szkoleniu, przed zjazdem. Byście nie mogli ich sprzedać na gorzołe.
- A zdarzają się takie przypadki – zapytał Ireneusz ze zdziwieniem.
Instruktor uśmiechnął się, odchrząknął, spojrzał rozbawiony na słuchaczy.
- Nie tylko ubranie, ale i guminioki – odpowiedział z rozbrajającą szczerością. – A potem nie ma taki w czym zjechać na dół. I zjeżdża w swoim, co chodzi po ulicy. A tak nie wolno. Przepisy surowo zabraniajom. Górnicze ubranie trzeba tyż choć raz w tygodniu wyprać. Dlatego trzeba mieć nie jedno, ale dwa. Bo nieftórzy łażom w bardzo cornych, umaroszonych, że to przypomino nie oblecynie, ale szmata. Corne, upłocone, podarte. Łażom w takim obleceniu oż się rozleci. Ani roz nie prone.
- Pierdzieli stary dziadek, jakby go ktoś bergom w głowę przyjebał.
- Żebyście wiedzieli, że palenie cigaretów jest na dole zabronione. I nie daj Boże, aby ktoś was spotkał z cigaretym. Nie tylko dyscyplinarka, ale i prokurator. Bo nasza kopalnia jest metanowa. Poziom metanu sprawdza się na ścianie specjalnom lampom. Bo sam metan, jak wicie, nie wonio. Lampe mo zawsze ze sobom hajer. I do niego należy łobowionzek sprawdzynia stynżynia metanu – przed łodstrzałym i po. Cigarety i siarki czy fojercojg trzeba łostawić w kabsie na hoku. Nie śmiecie zabirać na dół. A teraz jeszcze o zawałach. Zawały są bardzo groźne. Bo spadajom łoroz. Ale stary borgman umi gibko wycuć. No fto z wos wie jak? Nie wiecie. Nojlepi rozpoznaje sie, gdy trzeszczom stymple. Jeśli słyszysz taki huk, ftóry się powtarzo co jakiś czas, a stymple się łumiom jak zapołki, to spierdalaj gibko. Bo łoroz tompnie. Wicie, terozki stymple na ścianach som zielazne, nie drzewiane. I to jest gorsi. Bo zielazo nie bucy. A stymple łamiom sie już wtedy, kiej jest zawał. Dlatego cienżko rozpoznać. Chopcy, pytania som? Ni ma. Ee, jest tam jedyn. No co takiego?...
- A gdy podczas zawału zginie komu sprzęt górniczy, na przykład lampa, to kto za to płaci?
Na sali rozległ się śmiech.
- Ty się martw o własną rzyć, a nie o lampa – krzyknął ktoś z tyłu.
Ireneuszowi zrobiło się przykro i głupio. Zaczerwienił się. Miał ochotę coś ostrego powiedzieć. Ale zrezygnowany machnął ręką.
- I pamintejcie, nie wolno jeździć na wózkach. Tak, tak. Bo może wos porazić prond. A jak chcesz iść do szybu, to masz do tego chodnik. Nie wolno iść tyndy, gdzie jeżdżom wagoniki, bo może się ftóryś urwać i cie przygniść. Zrozumieliście, chopcy. Takie błyndy to nawet starzy wyjadacze i hajery robiom. Idom chodnikim i trzymo taki jeden wiertło na raminiu, i nie patrzi kaj. A wiertło może trefić na elektryke i po ptokach, chopa ni ma. Tak, tak, a coście myśleli. Dlatego trzeba uważać. Bardzo uważać! Żebyście wiedzieli, że nie wolno tyż transportować drewna taśmom, a tym bardziej pancrym. Ludzie tak robiom, by se ulżyć. Bo im sie nie chce dźwigać. A to niebezpieczne. Bardzo. Stympel, gdy spadnie z przenośnika albo sie obali, to może zrujnować chodnik nawet na pińćdziesińciu metrach. Tak, tak. Deska lub fela może dostać sie pod orczyk. Nie jedyn stracił przy tym palec albo rynke. Bo kcioł jom wyciągnąć, a ona przycisnyła mu jom do stympla.
Ireneusz zwrócił się do siedzącego obok kolegi z czarnymi, kędzierzawymi włosami.
- Powiedz, co to jest ten pancer, do cholery. Bo gadają o nim cały czas, a ja nie wiem nawet, jak on wygląda.
- Nie wiesz?... To taki przenośnik orczykowy – odpowiedział.
- Przenośnik orczykowy...? – zdziwił się Ireneusz. - A skąd wiesz?
- Bratku, ja już zaliczyłem kilka kopalń.
- Kilka kopalń? No, no, no!... A jak on wygląda?
- Co?
- No ten pancer czy przenośnik orczykowy.
- Co ci będę teraz tłumaczył... Zobaczysz na dole.
Gdy Ireneusz usłyszał szorstką odpowiedź, nie miał już więcej ochoty pytać, bo o co by nie zapytał, budziło tylko wesołość i rozbawienie. A tak nie lubił, gdy z niego się śmiano. Dlatego zawstydzony spuścił głowę i odszedł.

Ireneusz ubrany po roboczemu, w hełmie, z lampą, zwaną bombą w ręce zmierzał z grupką górników pod szyb. Wolno wchodził po stalowych schodach na górę i stanął w długiej kolejce. Przed nim znajdowało się z pięćdziesiąt osób: do piętrowej windy wchodziła jedynie część; reszta musiała cierpliwie czekać. Zjazd trwał ponad pięć minut. To było niewiele, biorąc pod uwagę głębokość na jaką zjeżdżano. Sam się dziwił, że trwało to tak krótko. Sygnalista pociągnął rączkę. Rozległ się dzwonek. Otworzyła się krata zrobiona ze stalowych prętów. Górnicy na dole opuszczali w milczeniu windę, udając się do elektrycznej kolejki, która miała ich dowieść na oddział, gdzie znajdowały się chodniki i ściany wydobywcze.
- Dwa tygodnie będzie się można opierdalać – usłyszał od sąsiada, gdy siedział już w stalowym wagoniku.
- Jak to opierdalać? – zapytał z zaciekawieniem.
- No, czyścić taśmę.
Siedzący obok chłopak w nowym, roboczym uniformie skrzywił się niezadowolony.
- Wolałbym, aby dali od razu na ścianę, to bym przynajmniej zarobił; a tak dwa tygodnie na państwową dniówkę.
- To i lepiej. Znajdziesz jakąś felę i poleżysz sobie. Byle cię sztygar nie zauważył. A zarobić jeszcze zdążysz.
- Tak mówisz?... A mnie zależy na pieniądzach.
- A co, Pstrowskim chcesz zostać?
- No, nie – zawstydził się Ireneusz, zaskoczony tym, że ktoś z górników śmiał tak lekceważąco mówić o bohaterze szkolnych czytanek.
Kolejka, zwana ciuchcią, ruszyła. Niektórzy toczyli nadal rozmowy, inni zaś przymykali oczy i ucinali sobie krótką drzemkę.
- Długo tak będzie jechać do oddziału?
- Z piętnaście minut.
- Naprawdę?
- A jak myślałeś. Oddział znajduje się kilka kilometrów od szybu. Zobaczysz, jak wyjdziemy, to jeszcze spory kawałek trzeba iść pieszo.
- To ile trwa dojazd?
- Pół godziny, a dniówka sześć.
- Tak się tylko mówi. A ze ściany nikt wcześniej nie zejdzie, dopóki urobek nie zostanie wybrany, a ściana zabudowana.
Ireneusz słuchał, ale niewiele rozumiał. Nie wtrącał się jednak do rozmowy. Czasami tylko zadawał pojedyncze pytania, by zaspokoić własną ciekawość, ale nie drażnić swoją niewiedzą siedzących obok sąsiadów, którzy odnosili się do „nowicjuszy” z wyraźną niechęcią i lekceważeniem. Ciuchcia stanęła na oświetlonej stacyjce. Górnicy wolno opuszczali wagoniki; niektórych trzeba było nawet dobrze szturchnąć łokciem, aby się obudzili.
- Co, co? – przecierali zaspane oczy.
- Kurwa, nie mów co, tylko wychodź, bo jesteśmy na miejscu.
- Już? – ten i ów zbudzony ze snu się dziwił, że coś tak szybko leci. – Ale, kurwa, spałem – tłumaczył pozostałym.
Nowi udali się za swoim opiekunem. Szli ciemnym, szerokim chodnikiem, wydrążonym w skale, w dół, obok dużego taśmociągu. U góry pod stropem, na środku, paliły się bladym światłem żarówki w zakratowanych oprawkach. Z sufitu od czasu do czasu spadła kropla wody. Ireneusz poczuł dziwny chłód. „Tak wygląda kopalnia!?... No, no!” Był pod ogromnym wrażeniem, tak jak wtedy, gdy pierwszy raz znalazł się w klasztorze. Wszystko zdawało się tajemnicze.
- To tutaj! – usłyszał donośny głos.
Zobaczył w ścianie dużą, pobieloną i zabudowaną wnękę.
- Co to?
- Nie wiesz?... Komora. Tu górnicy chowają swoje narzędzia, czyli graty. Kilofy, łopaty, piły, oskardy...
- Tak?... A co teraz będzie?
- Felsunek – odpowiedział bardziej doświadczony kolega, z którym jechał w jednym wagoniku.
- Felsunek? Co to takiego?
- Sprawdzenie obecności i przydział zadań.
- Aha! – zdawał się być usatysfakcjonowany odpowiedzią.
- Ten blondyn z blicem w ręku i notatnikiem to nadgórnik, a ten z wąsem i z kryką, to sztygar.
- Nowi, podać swoje nazwiska! – usłyszał ostry, nie znoszący sprzeciwu głos.
- Brodziak... Paweł.
- Gawęda... Jan.
- Hej, tam, nowi! Pójdziecie czyścić taśmę! Za chwilę was zaprowadzę. – Nadgórnik zamknął notes i zaczął przydzielać każdemu zadanie. Górnicy szli do komory i brali swoje narzędzia, związane sznurkiem i podpisane kredą. Stąd udawali się na swoje stanowiska.
- O, popatrzcie się! Widzicie?! – zwrócił się do „nowych”. - Ten węgiel, który spadł i leży na chodniku, musicie z powrotem załadować na taśmę. Wszystkie przejścia muszą być wyczyszczone. Łopaty weźcie od komórkarza.
Ireneusz został z dwoma kolegami w ciemnym chodniku. Pod gumowymi butami zobaczył biały piasek.
- Piasek?... Skąd się tu wziął? – pytał ze zdziwieniem, gdyż nie bardzo mógł sobie wytłumaczyć jego obecność w kopalni węgla.
- Nie wiesz?... Z zamułki – odpowiedział Brodziak, o bladej twarzy, w takim samym jak on brązowym hełmie.
- Tak?
- Ścianę po wydobyciu węgla się zabudowuje, ogradza płótnem, takim jak worki, a potem zamula. To znaczy, jakby ci to wytłumaczyć, specjalnymi rurami doprowadza się z powierzchni wodę z piaskiem. Piasek się osadza, a woda chodnikiem spływa potem na dół – tłumaczył ze znawstwem starego wygi Brodziak.
- Zmyślne to.
- A no zmyślne. Dawniej, to wiesz, wydobywano na zawał. Ale marnowało się przez to wiele węgla. Pokłady są tu grube na dwadzieścia i więcej metrów.
Ireneusz kręcił głową, podziwiając jednocześnie wiedzę Brodziaka.
- Nie rzucaj! Taśma musi ruszyć. Zresztą nie ma co się śpieszyć. Zdążysz się jeszcze napracować. Jak dadzą cię na ścianę, to nie będziesz czuł od roboty ani rąk, ani nóg... Przypatrz się tamtemu, co uwija się przy silniku, odrzuca spod taśmy węgiel. To on uruchamia ją guzikiem, to jest takim przyciskiem, kneflem. Chodź, zobacz!... Tym – Brodziak pokazał palcem leżące w stalowej obudowie urządzenie - włącza się i wyłącza prąd.
Ireneusz wybałuszał na wszystko oczy. Nie wiedział, że kopalnia kryje w sobie tyle tajemnic i wymaga takiej fachowej wiedzy.
- A teraz każdy felę pod dupę i leżeć cicho – pouczał bardziej doświadczony i obyty z kopalnią Gawęda. – Jak by szedł nadgórnik albo sztygar, to od razu dajcie znać, najlepiej ręką.
- Jasne! - dodał Brodziak. - Nie będziemy za państwową dniówkę, bez premii się szarpać.
- Bez premii? – Ireneusz nadal niczego nie rozumiał.
- A jak? Cały pierwszy miesiąc będzie bez premii. A co myślałeś?
- To ty, kurwa, naprawdę nic nie wiesz – wściekał się Gawęda, jakby niewiedza była jakimś przestępstwem.
- A skąd mam wiedzieć. To moja pierwsza dniówka na dole – oburzył się.
- Zielony jesteś. Tylko tyle. Dlatego słuchaj starszych! A dzisiaj stawiasz „Pod beczką” piwo. Żebyś wiedział.
Ireneusz nic się nie odezwał. Gawęda wydawał się zbyt arogancki i pewny siebie, wręcz odpychający. Najwyraźniej nie dał się lubić. Co innego ten drugi: ten wyglądał na spokojnego i sympatycznego, z kim mógłby się zaprzyjaźnić.
- Jak masz na imię? – zapytał tego drugiego, z bladą twarzą, w brązowym hełmie, Brodziaka.
- Paweł.
- Mieszkasz w domu górnika?
- Nie, nie. Jestem Ślązakiem. Mieszkam ze starymi.
- Ale nie mówisz po śląsku.
- Mówię, tylko w domu. No bo co będę mówił z wami, jak nie umiecie. Popisywać się będę?
- Aha!... No tak! Jak wyjedziemy na powierzchnię, zaprowadzisz mnie do łaźni, dobrze? Nie umiem jeszcze tutaj, na kopalni, się poruszać.
- W porządku. Nie ma sprawy. Pomogę ci. Trzymaj się tylko od innych z daleka. Bo wyglądasz na porządnego, a jesteś jak dziecko, zbyt łatwowierny. I taki jakiś...
- Naprawdę? – obruszył się nieco Ireneusz.
- Tak. Dlatego szybko znajdą się tacy, którzy będą chcieli cię wykorzystać. Nie słyszałeś przed chwilą, że masz postawić piwo?
Ireneusz spuścił głowę. Nie wiedział co odpowiedzieć.
- Tak uważasz? – nadal niechętnie przyjmował takie złe wiadomości o sobie. Był przekonany, że wszyscy powinni tak postępować jak on, czyli po chrześcijańsku: miłować i szanować swoich bliźnich; być łagodnym jak Chrystus.
- Jestem tego pewien. Życie jest twarde, a ludzie bezwzględni, szczególnie tu, na dole. – Brodziak siedział oparty plecami o stempel, na wprost Ireneusza.
- Wiesz, bo ja byłem w seminarium – powiedział cicho, by nie słyszał tego Gawęda. Mógł się potem z niego naśmiewać i dokuczać.
- To widać. Teraz wszystko rozumiem... Musisz się jednak zmienić. Nie ma rady. Inaczej staniesz się ofiarą cwaniaków. Tu, na dole, nie wolno być takim...
Ireneusz słuchał tych słów w milczeniu, nie dowierzając swemu nowemu koledze. Z daleka dojrzał światło.
- Ktoś idzie z blicem - zawołał.
- To pewnie nadgórnik.
Wstali i zaczęli wolno wrzucać łopatą leżący z boku węgiel na taśmę.
- Rób zawsze wolno i nigdy nie śpiesz się. To naczelna zasada. Na dole pośpiech nie popłaca. Bo i nieszczęście może się przytrafić.
Ireneusz poczuł ogromny dyskomfort. To, co usłyszał od Brodziaka, było tak frapujące, wręcz wywrotowe. Ale wiedział, że tamten nie mówi tego, by mu dokuczyć, ale raczej z życzliwości i troski. Wiedział już, że może na niego zawsze liczyć. Spojrzał w głąb kopalni i wydrążone w węglu chodniki. Ciemne sztolnie nie był już takie straszne jak na początku.

komentarze (0) |

Moje szczenięce lata w Rozwadowie

© 2004-2025 Portal Rozwadow.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.